[FOTO] MUAYTHAI – Rafał Simonides

piątek, 13.1.2017 10:00 5873 0

Zakochałem się, gdy wchodziłem do ringu. To była Ona! – z Rafałem Simonidesem, byłym mistrzem świata, który walczył w słynnym turnieju z okazji urodzin króla Tajlandii, a obecnie trenerem kadry narodowej w Polskim Związku Muaythai, rozmawia Wojciech Koerber

Walka na turnieju organizowanym rokrocznie z okazji urodzin króla Tajlandii to coś wyjątkowego w Pańskim CV?

Tak. Dostąpiłem tego zaszczytu w 2006 roku, a to ważna informacja, ponieważ wtedy, lata temu, król cieszył się zdrowiem, a obchody jego urodzin były trzydniowym świętem narodowym i przywiązywano do programu wielką wagę. Promotorem walk był wtedy Songchai, nazwisko znane wśród Tajów. Na przestrzeni lat na tych galach z okazji urodzin króla walczyli m.in. Buakaw czy Yodsenklai, a wcześniej także legenda z Europy - Ramon Dekkers. Kiedy ja zostałem wytypowany, bił się m.in. finalista programu „Contender” Dżabar Askerov. W późniejszych latach, gdy zdrowie władcy ulegało pogarszaniu się i brakowało go na uroczystościach, rozdźwięk obchodów stawał się mniejszy, a ranga gali niższa. Ale 2006 rok to był mój czas, miałem za sobą bardzo dobre starty i przynajmniej jedną walkę na miesiąc. Pamiętam, że propozycja walki padła w sierpniu, a dopiero w listopadzie po ostatnim sprawdzianie - wygrałem wówczas przez nokaut z zawodnikiem z Bangkoku - przyszła wiadomość do campu, że jestem w karcie walk na galę w nocy z 4 na 5 grudnia.

Słyszę w głosie, że była to propozycja wymarzona?

Oczywiście, że tak. Zacznijmy od samej formy tego przedsięwzięcia. Proszę sobie wyobrazić, że cały Bangkok jest przystrojony światełkami, sznurkami koloru złotego i obrazami króla. Cóż, mogę to porównać chyba tylko do wystrojonych ulic podczas naszych świąt Bożego Narodzenia, tylko że w Bangkoku było tego znacznie więcej. I prawie wszyscy Tajowie ubrani w żółte koszulki z napisem „ Long Live the King”. Centrum obchodów gali był plac defiladowy przed kompleksem pałaców królewskich. Tam właśnie skupiła się największa liczba osób i stamtąd telewizja transmitowała galę. W programie były m.in. koncerty, a trzeba wiedzieć, że król Bhumibol Adulyadej sam również komponował muzykę. Do tego przedstawienie teatralne narodowej akademii, opisujące coś w rodzaju tajskiej mitologii i właśnie gala muaythai. Równo o północy tłum ludzi przed pałacami, zapaliwszy świeczki, zaczął śpiewać w języku tajskim piosenkę dla króla i był to piękny moment zjednoczenia ludzi w ważnej dla nich sprawie. Oni naprawdę go kochali. Przypomnijmy, że, niestety, w 2016 roku król odszedł na wieczny spoczynek, jednak pozostanie w sercach Tajów i wielu innych. Był bardzo dobrym władcą, przeprowadził wiele reform, w tym przede wszystkim doprowadził prąd do całego kraju oraz rozwinął jego infrastrukturę. Z perspektywy lat sam start na gali z okazji urodzin króla był dla mnie przełomowy. Po pierwsze, w campie miałem zapewnione treningi i zakwaterowanie, własny bungalow, a także wyżywienie za darmo. Bo dla campu był to prestiż, że na tej urodzinowej gali walczy zawodnik od nich. Tamten start sprawił, że dostrzeżono mnie i zaraz po gali pojawiły się propozycje walk na terenie całej Azji, m.in. w Chinach, Kambodży, Singapurze, w Hong Kongu na gali I-one, a także w Australii. Walka miała miejsce 10 lat temu, a w 2016 roku, kiedy król umarł, dostąpiłem zaszczytu wzięcia udziału w uroczystych obchodach jego pożegnania, organizowanych przez Ambasadę Królestwa Tajlandii w Warszawie. Dla mnie miało to wymiar podwójny. Mogłem okazać szacunek niezwykłej postaci, która była jak dobry ojciec dla swojego narodu, a poza tym mogłem okazać wdzięczność, bo samo wystąpienie na gali było ważnym krokiem w mojej karierze.

Wielokrotnie odwiedzał Pan Tajlandię i widzę, że te wizyty nie wiązały się wyłącznie z wykonywaną profesją. Jest Pan miłośnikiem tego kraju?

Tajlandię pokochałem i traktuję jak swój drugi dom, ale był to proces ściśle powiązany z moją życiową przygodą, jaką tam przeżyłem. Pierwsze lata były niewątpliwie podporządkowane jednemu celowi, mianowicie muaythai. Miałem klapki na oczach, interesowały mnie tylko treningi oraz walki. Nie chodziłem na plażę ani w żadne turystyczne zakątki, choć mieszkałem na jednej z piękniejszych wysp naszego globu i trzeciej co do wielkości wyspie Tajlandii, czyli Koh Samui. Po wygraniu kilku walk na tamtejszym stadionie Phetbuncha zaczęto mnie promować i miałem pojedynki w różnych częściach Tajlandii, co również przyczyniło się do poznawania innych regionów azjatyckiej krainy. Pamiętam, że często biegając, spocony i zmęczony, mijałem turystów i w duchu powtarzałem sobie, że kiedyś też spróbuję tych wszystkich atrakcji. A trzeba przyznać, że Tajlandia ma ich wiele. U schyłku kariery wpadłem na pomysł, aby pokazać krajanom Tajlandię jako miejsce warte odwiedzenia nie tylko ze względu na boks tajski. Chciałem pokazać im cały przekrój atrakcji, które czynią ten kraj wspaniałym miejscem na wakacje i przygodę. Bo w Tajlandii każdy znajdzie coś dla siebie. Tak powstała seria „ Pokochaj Tajlandię”, którą swoim patronatem objął portal Interia.pl. Do dziś odcinki dostępne są na www.youtube.com. W tym roku ukaże się odcinek nr 5, zapraszam do oglądania.

Na zdjęciach sprzed kilku lat można dostrzec Pana i pewną Tajkę w czułych objęciach. Czy mam przez to rozumieć, że znalazł Pan tam również drugą połowę?

Jest takich zdjęć kilka, bo i znajomości było kilka. Z każdą wiążą się jakieś przygody i przeżycia, ale moje serce należy do Polki.

Czyli do…

Angelika, pani mojego serca i moja narzeczona, jest stewardessą w liniach Wizzair. Od pewnego czasu, niestety, już nie narzeczona, bo wszystko popsułem. Ale o tym później. Jak ją poznałem? Cóż, miłość od pierwszego wejrzenia. Szedłem na walkę holem prowadzącym do sceny i ringu. Po drodze mijałem różnych ludzi zaangażowanych w galę, m.in. był tam zespół cheerleaderek, a wśród nich Ona. Czas nagle stanął w miejscu, wszystkie postacie jak zamazane, za to ona rozświetlona jakby światłem. To był ten moment, zakochałem się i już wiedziałem, czułem to, że będzie ona wybranką mego serca. Zanim jednak została moją narzeczoną, przeżyliśmy wiele burzliwych przygód, w tym jedno rozstanie z mojej winy. Po kontuzji barku, gdy moja kariera zawisła na włosku, odciąłem się od wszystkich i wszystko odrzuciłem. W pewnym momencie po prostu zawziąłem się i wiedziałem, że muszę wrócić za wszelką cenę. Obsesyjnie ćwiczyłem do upadłego, tylko to się liczyło. Gdy się polepszyło na tyle, że rękę mogłem trzymać w gardzie i w miarę przyjmować ciosy, wyleciałem do Tajlandii z postanowieniem zdobycia jeszcze raz pasa mistrzowskiego WMC. Udało się, choć do końca walczyłem w zasadzie jedną ręką. Miłość w końcu dała jednak o sobie znać... Po paru latach wróciłem do Polski, tym razem z postanowieniem odzyskania Angeliki. I udało się. Przeżyliśmy pięć lat pięknej miłości, wiele razem przeszliśmy. W piątym roku oświadczyłem się, a po roku od oświadczyn zamiast zajmować się organizacją ślubu, pochłonęło mnie kolejne wyzwanie i wyjazd do Tajlandii. Dostałem zaproszenie do udziału w reality show organizowanym przez ministerstwo sportu i turystyki Tajlandii. Wspaniała przygoda, lecz kiedy wróciłem po produkcji, zastałem już tylko zgliszcza naszego związku. Najgorsze, że Angelika dawała mi jeszcze szansę, ale ja w ogóle nie dostrzegałem problemu. Wszystko popsułem, bo zamiast kleić związek, to ganiałem w poszukiwaniu kolejnej adrenaliny.

Dzieci się nie doczekaliście?

Nie mam dzieci, jak do tej pory całe swoje życie poświęciłem marzeniu i na swojej drodze postawiłem sporo wyrzeczeń, a jednym z nich było ograniczenie kontaktu z ludźmi. Nie jestem odludkiem, raczej duszą towarzystwa, ale podczas kariery sportowej miałem swoje cele oraz priorytety i jeśli pojawiał się ktoś, kto mógł odciągnąć mnie od celu, to raczej znajomość się urywała. Prawdziwie kochałem Angelikę, więc byłem z nią związany i zwłaszcza pod koniec kariery sport oraz nasz związek wcale się nie wykluczały. Jednak zakończenie kariery sportowej i wejście w normalne życie było i jest dla mnie bardzo trudne, nie do końca mogłem się odnaleźć, stąd też związek i więź tak silna między nami rozpadła się. Choć całym sercem dalej Angelikę kocham, to nie potrafiłem tego wszystkiego posklejać. Ona jest szczęśliwa, a ja, cóż, dalej trzymam się życia z adrenaliną i przygodami. Dla przykładu, w 2016 roku pobiłem swój rekord i w ciągu dwóch miesięcy odwiedziłem dziesięć krajów. Część podróży wiązała się z wyjazdami z kadrą na zawody, choć nie brakło i aspektu podróżniczego. Mam na myśli Grecję, z którą - z racji nazwiska - czuję się poniekąd związany… A jeśli o te dzieci chodzi? To sport, muaythai, daje mi możliwość kontaktu z nimi na treningach czy seminariach i cieszę się, że nie wszystkie dzieciaki uzależnione są od komputera i telewizji, co jest problemem naszego społeczeństwa. Muaythai ma wielką wartość wychowawczą, dzięki nauce boksu tajskiego dzieci uczą się sumienności, pracowitości, szacunku do innych oraz kontroli emocji. Chciałem w tym miejscu pozdrowić kadrę Polski dzieci w muaythai, a także trenerów. Przekazuję pozdrowienia i zapytanie: „pamiętacie rajd tuk-tukami?” Otóż byłem z nimi na młodzieżowych mistrzostwach świata dzieci i kadetów w Tajlandii, będąc im przewodnikiem i team-menedżerem. Naszym najmłodszym, dzielnym wojownikom udało się zdobyć siedem medali: po srebro sięgnęli Oliwia Ziembikiewicz, Maciej Herbich, Laura Derej i Wanessa Łacia Węcławiak, a po brąz Maja Wolańska, Natalia Klińska i Wanessa Węcławiak. Do tego doszedł medal za Wai Kru. Pozostali członkowie kadry tym razem wrócili bez medalu, jednak mogą się pochwalić bardzo dobrymi walkami, postawą prawdziwych wojowników i obiecujących sportowców. A byli to: Wiktoria Maźnio, Wiktor Partyka, Zuzanna Łaptuta, Xavier Rzeszut, Maciek Łobacz i Natan Szaro. Zajmował się nimi trener kadry Dawid Polok w asyście trenerów Marka Medyńskiego i Adama Dygalskiego oraz Tomasz Ptak. Atmosfera w drużynie była super, a dzięki staraniom szkoleniowców i kapitalnej postawie dzieciaków udało się stworzyć niesamowity klimat oraz prawdziwą drużynę sportową. Bardzo miło wspominam tamtą przygodę.

Walczył Pan na zasadach muayboran, a tego typu pojedynki może skończyć tylko nokaut, w innym wypadku ogłaszany jest remis. Jak przebiegały te pojedynki?

Tak, walczyłem dwukrotnie na zasadach muayboran, czyli w pradawnej formie dzisiejszego muaythai, mając na rękach sznury zamiast rękawic. Pierwsza walka miała miejsce w Tajlandii i zakończyła się remisem, druga zaś w Polsce na gali finałowej mistrzostw Europy w krakowskiej Tauron Arenie. Zwyciężyłem. Co do reguł, to walka według dawnych zasad w Tajlandii miała trzy rundy, wygrać można było tylko przez nokaut, w innym wypadku ogłaszany był remis. Miało to o tyle znaczenie, że postawiono zakład pieniężny, stąd też oba teamy nastawiły się na nokaut. Moja chęć spróbowania takiej walki wynikała z szacunku do tradycji. Poznając muaythai dowiadujemy się, iż jest to część kultury oraz historii Tajów. Muayboran jest pradawną formą , pierwowzorem muaythai i systemem walki, który wykorzystywany był przez żołnierzy na polu walki. Istnieje nawet legenda o powstaniu tej sztuki walki, kiedy to podczas walk królewski słoń został przewrócony, a żołnierze spadając ze zwierzęcia potracili broń i zaczęli bronić władcy swoimi kończynami. Stąd też można czasem spotkać określenie „muaythai, sztuka walki ośmiu broni”, bo używamy pięści, łokci, nóg oraz kolan, a wszystko liczone podwójnie daje nam osiem broni właśnie. Do muayboran należało jednak dodać jeszcze głowę i dawało to broni dziewięć. Muayboran służyło również w czasie pokoju do tego, by żołnierze nie zastali się i organizowano turnieje. Nie było rund ani podziału na kategorie wagowe. W tych czasach pojawiła się postać do dziś nazywana ojcem muaythai, a był to Król Tygrys, który ukochał sztukę walki i sam pod przebraniem brał udział w turniejach. Za jego panowania muayboran przeżyło rozkwit i na stałe zagościło jako część kultury tajskiej. Do lat 70. XX wieku muaythai było powszechną częścią wuefu w szkołach. Dziś ma już jedynie charakter zajęć dodatkowych, choć ciągle obecnych na niektórych uniwersytetach czy w szkołach. Ten sport jest częścią ich życia, co widać na ulicach, np. przy trasie postawiony jest ring i adepci ćwiczą tam właśnie muaythai.

Najbardziej epicka walka w Pańskiej karierze, z której jest Pan najbardziej dumny?

Jest wiele walk, które zostają w pamięci, ale wspomnę tu jedną, której poprzez ból zapomnieć nie mogę. Co ciekawe, została rozegrana we Wrocławiu, bodajże w 2007 roku, w ramach meczu Polska vs Białoruś. Moja walka była ostatnia, a do tej pory mieliśmy remis 3-3, zatem miała się okazać decydująca. W piątej, ostatniej rundzie, wypadł mi bark ze stawu. Pod wpływem adrenaliny i stawki - walczę dla ojczyzny - zacząłem ruszać ręką aż wskoczyła na miejsce. Udało mi się kontynuować rundę i dokończyć walkę, pamiętam, że w takim akcie szału wykonałem akcję zdrową ręką, uderzając Białorusina łokciem na linach, co przypieczętowało zwycięstwo. Marcin Łepkowski, dziś świetny fighter, a wówczas mój klubowy kolega z Raczadam Fight Team, obecny na walce, opowiadał mi, że obok niego stał kibic, który - gdy zobaczył, że podnoszę się i kontynuuje walkę - wstał razem ze mną i trzymał się za serce. To piękne, móc wyzwolić takie emocje i dziękuje temu człowiekowi, że niejako zjednoczył się ze mną. Dziękuję wszystkim kibicom, bo wasz doping zawsze dodawał mi skrzydeł w trudnych momentach. Dziękuję i sam życzę wam sukcesów w życiu! A wracając do barku… Po brawach i wywiadzie dla TVP3 wróciłem do rzeczywistości, czyli welcome to NFZ. Tamtej nocy pojechałem z tym bólem do szpitala, gdzie jednak mniej mi pomogli, a więcej musiałem się tłumaczyć. Przede wszystkim lekarz pomawiał mnie, że wziąłem udział w bójce. Na szczęście miałem w kieszeni medal, to pomogło.

Na Pańskim nosie też widać ślady kariery. Wielokrotnie był łamany i nastawiany? A może na kobietach takie pamiątki robią wrażenie?

Nos miałem złamany czterokrotnie. Cóż, kontuzje to najgorsza strona sportu wyczynowego. Jest kilka miejsc na moim ciele, które bolą w nocy tak bardzo, że mnie budzą. Ale mówię sobie, że to cena tego, co przeżyłem oraz co osiągnąłem. I powiem, że…, że warto było! Zresztą czekając na rehabilitację siedzę często w kolejkach i widzę ludzi, którzy - powiedzmy - stronili od sportu. I co? I mają jeszcze gorsze bóle. A poza tym jest jedna, nazwijmy to, zaleta blizn oraz kontuzji. Odpowiadając na pana pytanie, czy kobiety na to lecą – bywa, że gdy podczas spotkania z jakąś miłą koleżanką kładę się lub wstaję i zaboli, to zazwyczaj kończy się masażem bolących miejsc…

W jaki sposób trafił Pan do tego sportu? Od razu czy droga była kręta?

Zacząłem trenować w wieku 13 lat, a ponieważ w Polsce nie było jeszcze muaythai, to najpierw zająłem się kung-fu. Formy i trenowanie hobbystyczne interesowały mnie tylko do momentu pierwszych sparingów. Pamiętam, że już po pierwszym sparingu poczułem, że WALKA to moje powołanie i całkowicie poświęciłem się treningowi. Z tego miejsca pragnę pozdrowić trenera kung-fu Piotra Ochniowskiego oraz podziękować, że mam po nim mocne low-kicki, które się przydały. Jednak wraz z pojawieniem się muaythai w Polsce i powstaniem Polskiego Zrzeszenia Muaythai moja droga na stałe połączyła się z boksem tajskim i stała sensem mojego życia. Jeśli chodzi o struktury muaythai w Polsce, to należy się wielki szacunek i podziw za determinację dla Rafała Szlachty. To on jest źródłem struktur i sukcesu muaythai w Polsce. Przechodząc do muaythai zacząłem trenować w jego klubie Raczadam. Tu również przesyłam pozdrowienia trenerowi Szlachcie i podziękowania za rzetelną wiedzę technik muaythai.

A rodzice odegrali jakąś rolę w Pańskich sportowych początkach?

Obecnie są już na emeryturze, to bardzo dobrzy i szlachetni ludzie. Opiekowali się mną i dzięki nim mogłem poświęcić się całkowicie sportowi. Może nie do końca rozumieli mój wybór, ponieważ muaythai dla wielu ludzi było wówczas czymś dziwnym, ale widząc ile pracy w to wkładam, wspierali mnie. Śmiało dziś mogę powiedzieć, że byli bardzo ważnym trybem w machinie mojej kariery sportowej, za co z całego serca im dziękuję.

Nazwisko, jak na Polaka, ma Pan ciekawe i wyróżniające. Czy w nim również kryje się jakaś ciekawa historyjka, może skrywająca inne pochodzenie?

Nazwisko Simonides jest w istocie dość rzadkie, w zasadzie słyszałem tylko o jeszcze jednej osobie w Polsce z tym nazwiskiem, nie licząc linii mojej rodziny. Wszystko wskazuje na pochodzenie greckie, ale muszę to zbadać. Te najbliższe korzenie związane są z Polską. Moi dziadkowie zasłużyli się w obronie ojczyzny, mam wrażenie, że ducha walki odziedziczyłem po nich. Jeden dziadek był ułanem, a drugi, od strony mamy, żołnierzem Armii Krajowej. Babcia zaś służyła w oddziale Platerówek i przeszła spod Lenino do Berlina. Z kolei jej brat walczył po całym świecie w oddziałach gen. Andersa. Za to brat mojego dziadka Franciszka został otoczony przez Niemców w budynku, a że nie miał już amunicji, to wyskoczył z budynku celując z pustego pistoletu. Niemcy zrobili z niego sito. Swoją działalnością dał się im tak we znaki, że zakazali jego pochówku na cmentarzu. W czasie mojej walki oficjalnie kończącej karierę miałem na plecach olejny tatuaż ze znakiem Polska Walcząca. Był to dla mnie ważny gest i wyraz szacunku dla moich dziadków oraz ludzi , którzy w trudnych czasach bronili wartości i postawili je ponad swoje życie…

Wiele mówicie o tym, że zawodnicy walczący w tajskim boksie darzą się najwyższym szacunkiem. Rzeczywiście tak jest?

Tak, to prawdziwa wartość w naszym sporcie i autentycznie widać to u nas na zawodach. Mimo rywalizacji i ostrych przecież walk udaje się zachować piękną sportową atmosferę na mistrzostwach Europy czy świata. Wszechobecna jest między fighterami przyjaźń, także szacunek, czasem gesty fair play. Mimo różnic kulturowych czy religijnych udaje się zachować bardzo fajną atmosferę i myślę, że zawdzięczamy to kodeksowi postępowania sportowca oraz wartościom, które są filarami w muaythai. Mam na myśli szacunek, honor, tradycję, przyjaźń. Widząc jak możemy jako sportowcy wszyscy funkcjonować w zgodzie i szacunku, chciałbym bardzo, aby mogli zobaczyć to ludzie żyjący w świecie na co dzień. Może pokazałoby to dobrą drogę…

A co, jeśli ktoś nie przestrzega przyjętych zasad, wywyższa się? Co wtedy można z takim delikwentem zrobić?

W zasadzie w środowisku IFMA czy WMC, a więc największych federacji zajmujących się muaythai, nie zauważyłem takich sytuacji. Pamiętam tylko jak podczas Pucharu Europy, parę ładnych lat temu, zawodnik z Ukrainy podczas wykonywania Wai Khru przez jego przeciwnika podśmiechiwał się do swojego kolegi z narożnika, jakby nie wiedział, o co chodzi. Zresztą takie właśnie wrażenie sprawiał, jakby nie był tego świadomy. Został zdyskwalifikowany. Może znaczenie miał też fakt, że zawody odbywały się w Niemczech, oni swego czasu zwracali uwagę na zachowanie porządku i przestrzeganie reguł. Protesty drużyny z Ukrainy ucichły po jakichś kilkudziesięciu sekundach. Gdy ich trener zorientował się, o co chodzi i za co ta dyskwalifikacja, zrozumiał i odpuścił.

Sporo zawodników rozpoczynało treningi w klasztorach buddyjskich, niejednokrotnie byli też mnichami, jak na przykład Krongsak, mistrz świata i pogromca Roba Kamana. Ta głęboka wiara rzeczywiście dodaje Tajom odwagi?

Jest to zjawisko jak najbardziej normalne, a dominującą religią wśród Tajów jest Buddyzm. Wielu z nich idzie do klasztoru w młodym wieku, by pobrać nauki i nabyć duchowe doświadczenie. Potem wielu jednak wychodzi i ima się różnych profesji, a ponieważ muaythai jest częścią ich kultury, to pewna grupa zostaje thaibokserami. Wiara zawsze dodaje odwagi, dobrze gdy sprawia, że stajemy się lepszymi ludźmi. Dawniej cały rytuał opasek, mongkomu, miał zapewne charakter religijny i być może dla Tajów dalej ma. Ponieważ jednak muaythai jest sportem międzynarodowym (przypomnijmy, że federacja IFMA zrzesza 128 państw), to cały rytuał ma charakter jedynie sportowy i oparty jest właśnie na wartościach szacunku, fair play oraz poszanowaniu tradycji. Ja związany z Tajlandią jestem pół swojego życia i nigdy nie zauważyłem jakiegokolwiek nacisku religijnego ze strony Buddyzmu. To religia pokoju, a sami Tajowie wymagają jedynie przestrzegania ludzkich zasad współżycia i uprzejmości, zresztą sami z tego słynną: z uśmiechu, uprzejmości i gościnności. A na samych zawodach, jak już wspominałem, tworzymy coś w rodzaju sportowej rodziny bez podziałów, mimo że stawka jest duża, a poza tym naokoło wszędzie testosteron i chęć rywalizacji. To jednak piękno i głębia muaythai sprawiają, że wszyscy funkcjonujemy tam w duchu fair play.

Jest jakaś rywalizacja między tajskim boksem a kick-boxingiem? A jeśli tak, to czy odbywa się na zdrowych zasadach? Może uważacie nawzajem, że to Wasza dyscyplina jest, z jakichś względów, bardziej prestiżowa? A może współpracujecie, łączycie oba sporty?

Niestety, jest taka rywalizacja i to od samego początku. Trzeba tu sięgnąć czasów, kiedy powstawało muaythai w Polsce. Już wtedy byliśmy blokowani przez niektórych ludzi ze środowiska i byliśmy obiektem pomówień. Cóż, wiele szkód zrobiło również twierdzenie, że kick-boxing oraz muaythai to jedno i to samo. Dziś już wszyscy wiemy, że muaythai i kick-boxing to dwa różne sporty. Myślę, że nie można ich porównywać, bo obie te dyscypliny są na swój sposób piękne i mają swoją odrębną historię. Nie pomaga również fakt, że organizowane są przez ludzi z kick-boxingu turnieje, które nazwą nawiązują do boksu tajskiego. Bo nazwy muaythai czy thaiboxing są prawnie chronione. Tak naprawdę są to jednak zawody na zasadach kickboxingu. Jest zatem, niestety, konflikt, a postaram się to wytłumaczyć na symbolicznym przykładzie. Otóż to trochę tak, jakby Polski Związek Piłki Siatkowej mówił: „my gramy w siatkówkę, ale, uwaga, zajmujemy się również piłką ręczną”. No to jak ma być zgoda, skoro od szczypiorniaka jest Związek Piłki Ręcznej w Polsce? A szkoda, bo gdyby przyjąć, że to dwa różne sporty i szanować się, to mielibyśmy wiele możliwości współpracy i wzajemnego rozwoju. Jednak oprócz ludzi, którzy próbują przypisać muaythai do kick-boxingu, jest wielu wspaniałych ludzi, którzy działają na rzecz rozwoju swojego sportu. Mam nadzieję, że te podziały kiedyś znikną i każda z dyscyplin będzie mogła cieszyć się swoim rozwojem.

Które polskie nazwiska znaczą najwięcej w Tajlandii? Simonides? Cieśliński, który pokonał w Nowym Jorku Bunkerda?

W Tajlandii jest tak wielu zawodników, że nawet jeśli jesteś bardzo dobry, to i tak jest ktoś lepszy. Mam swoją historię, sukcesy i tytuły, ale to kropla w morzu tego, co tam się dzieje. Tam walki są codziennie i mistrzowie zmieniają się również często. Mariusz Cieśliński to znakomity zawodnik kick-boxingu i właśnie w tym sporcie osiągnął wiele. Jest teraz wielu polskich zawodników, którzy walczą w Tajlandii, a czym się możemy pochwalić? Na przestrzeni lat uzbierało się tych sukcesów całkiem sporo. Medali było wiele, ale myślę, że w pierwszej kolejności należy wymienić złote medale Joanny Jędrzejczyk oraz złoto MŚ w B-klasie Maćka Skupińskiego czy skopiowanie później tego wyniku przez Filipa Rządka. Nie sposób też nie wspomnieć o postaci Pawła Słowińskiego, który był czołowym fighterem i muaythai, i K-1. Oficjalnie walczył dla Australii, ale - proszę wierzyć - zawsze miał i ma w sercu Polskę. Trzeba również wspomnieć o dwóch Polakach, którzy jako pierwsi zawalczyli na dwóch największych stadionach Tajlandii, mianowicie Hubercie Lisowskim (Raczadamnern) i Adrianie Wytwerze (Lumpinee). Adrian miał okres dobrych startów, ale nie wiem, co się z nim teraz dzieje. A w tamtym czasie również w bardzo dobrej dyspozycji była Magda Rak. W ostatnim czasie w Tajlandii świetne starty miał Marcin Łepkowski i jego kariera nabrała tempa. Moim zdaniem właśnie on oraz Mateusz Kopiec reprezentowali podczas mistrzostw Europy najwyższy spośród Polaków techniczny poziom w muaythai. Zresztą w ostatnich latach, przypomnijmy, dużym sukcesem było złoto Mateusza i srebro Marcina na Mistrzostwach Europy 2014. Bardzo dobre starty notował też Oskar Staszczak, zwłaszcza na MŚ w Malezji, gdzie zdobył srebro. Właśnie Oskar i Bartek Bartkowiak zdobyli swego czasu złote medale mistrzostw świata juniorów, a wspomnieć trzeba też fajne starty Radosława Paczuskiego. W reprezentacji Polski bardzo dobry poziom prezentują Łukasz Radosz, Jakub Rajewski, Patryk Borowski- Beszta, Dawid Mirkowski, Maciej Zembik, Oskar Siegert, Kamil Piątkiewicz, Cezary Zugaj, Mateusz Janik, Rafał Korczak i Kamil Dybiec. Niestartującym u nas, ale jednak bardzo ciekawym i mocnym zawodnikiem jest też Rafał Królik, zaś w Tajlandii z sukcesami walczą m.in. Tomek Makowski, Paweł Jędrzejczyk, Marcin Parcheta i Bartosz Batra. Myślę, że warto tu też napisać o startach Mateusza Golsztajna oraz Krystiana Sikorskiego, którzy trenują w Tajlandii. Widać też, że aktywnie ćwiczą tam i walczą dziewczyny, m.in. Asia Walorska i Basia Nalepka. Obecnie mamy sporą liczbę Polaków trenujących i walczących w muaythai, a jeśli kogoś pominąłem, to dlatego, że nie sposób wszystkich wymienić. W każdym razie jest dużo dobrych zawodników, zatem… do boju! Wszystkim szczęścia w walce życzę, czyli chok dee!

W muaythai nie ma, jak w klasycznym boksie, dmuchanych rekordów i dmuchanych mistrzów, bo porażka nie jest ujmą?

Tak , to prawda. Tajowie mają standardowo po 200, 300 walk na koncie. To zatem jasne, że część z nich musi być statystycznie przegrana, ale tu nie chodzi tylko o wygraną. Muaythai to sposób na życie i chodzi o to, by żyć z muaythai, by dyscyplina wyznaczała ci cel i kolejny dzień. Czasami są walki, które przegrasz, ale dają ci więcej niż dziesięć walk wygranych. To droga samodoskonalenia.

A bycie mistrzem stadionu to u Tajów największe osiągnięcie?

Być może kiedyś tak było, co wiązało się również z zakładami. Zakłady są częścią życia Tajów, mimo że oficjalnie hazard jest w Tajlandii zakazany. Od paru lat stadiony są otwarte dla wszystkich i nawet urządza się międzynarodowe mecze, a najważniejsze obiekty to wspomniane już Raczadamnern i Lumpinee. Dodać muszę, że bardzo dobrą promocję dyscyplinie zaczęły też robić Chiny.

Kto wystąpi w Pańskiej reprezentacji na The World Games 2017 i jakie mamy szanse medalowe?

World Games to święto sportu, wielka międzynarodowa impreza. Muaythai znalazło się w jej programie po raz pierwszy jako oficjalna dyscyplina, a my – jako reprezentacja Polski - jeździmy po międzynarodowych imprezach w celu szlifowania i przecierania się. W 2016 roku były to mistrzostwa świata w Szwecji, mistrzostwa Europy w Chorwacji, Puchar Świata w rosyjskim Kazaniu, Puchar Europy w Turcji czy Baltic Cup na Litwie. Na podstawie tych imprez oraz, oczywiście, mistrzostw Polski i wewnętrznych zawodów, wyłania się powoli reprezentacja. Mówię, powoli, ponieważ kilka kategorii nie mamy jeszcze pewnych. Na przykład w wadze 71 kg rywalizuje dwóch bardzo dobrych zawodników i walka potrwa, myślę, do końca pomiędzy Jakubem Rajewskim i Patrykiem Borowskim-Besztą. Pewniakiem wydaje się Łukasz Radosz z wagi do 86 kg, przy czym tej akurat kategorii w programie TWG nie ma. Czeka nas zatem wspólna decyzja, czy schodzimy z wagą w dół czy, przeciwnie, idziemy w górę. Silną pozycję wydaje się mieć również Dawid Mirkowski (75 kg). Jeśli chodzi o 63,5 kg, tu znakomity sezon może zaliczyć Oskar Siegert, chociaż na pewno chciałbym go zestawić z Maciejem Zembikiem. W kat. 67 kg cieszy powrót Kamila Piątkiewicza, zresztą nie brak tu mocnych nazwisk jak choćby Cezary Zugaj czy Mateusz Janik. A więc rywalizacja winna trwać do końca. Pracowitością i konsekwencją wykazują się Kamil Dybiec (54 kg) i Rafał Korczak (81 kg), którzy również mają na koncie udane starty. Co do dziewczyn, to dobrą dyspozycją wykazały się Natalia Leciejewska i Marta Gusztab, a ostatnio w skład kadry zasłużenie wstąpiła Gabriela Kuzawińska. Wszystkie te nazwiska są brane pod uwagę, jednak każde musi się nastawić na ciężką pracę w 2017 roku.

Rafał Simonides

Urodził się 19.03.1982 roku w Krakowie.

Sukcesy: mistrz świata World Muaythai Council oraz zwycięzca Pucharu Europy IFMA z 2006 roku. Pierwszy Polak, który walczył przed Pałacem Królewskim w Bangkoku, z okazji urodzin Króla Tajlandii. Międzynarodowy zawodowy mistrz Polski, champion Niemiec i Słowacji. Bił się nie tylko w Tajlandii, ale też w Chinach, Kambodży, Hong Kongu czy Australii.

źródło: Wrocław pl

Dodaj komentarz

Komentarze (0)